Przeczytałam kiedyś opowieść o kozie, która nie dała się zasypać żywcem w studni. Strącała z siebie i ubijała kopytkami każdą rzucaną na nią grudkę ziemi, każdy kamień i stając na tym co miało ją zabić wyniosła się na górę, do życia.
Nie mogę znaleźć oryginału. Sens został w mojej pamięci.
To jest moja historia.
Jeśli nie będę iść ponad jeden wiek, to przeszłam już 2/3 swojej drogi. Może kiedyś, dla tych, co mogliby skorzystać z mojego przykładu, świadectwa – zdefiniuję etapy mojego życia, czyli drogi do miłości do siebie.
Skoro już zdecydowałam dać z siebie inspirację dla tego, kto zechce skorzystać, kogo wzniesie, to raczej to zrobię. (Ja dla siebie już tych zakreśleń w czasie nie potrzebuję.)
Dzisiaj widzę moje życie i doświadczenia, które przeżywałam, jako spójną drogę do miłości do mnie.
Długo badałam schematy, którymi byłam oblepiona i którymi żyłam moje życie.
Czasem tylko pojawiały się przebłyski z absolutu.
Wszystko, czym emanowała moja Mama, mój Tata, ich rodziny było ich tożsamością, ich obroną siebie, widzeniem miłości, dbaniem o siebie, o mnie. Rozumieniem dobrostanu jako objawu boskiego miłosierdzia nad grzeszną duszą i marnym ciałem. Obroną przed nieprzyjaznym światem, ludzkim spojrzeniem, oceną i nieprzychylnością. Nauka przedsiębiorczości, zapobiegawczości, znalezienia sensu w życiu. Pokora, uznawanie siebie głównie w szacunku i ocenie innych.
! Miłość jest, bo matka zawsze kocha.
! Rodzina jest święta.
! Dziecko musi (!) i ma być cicho.
Takie to były okoliczności mojego wzrastania w czasie. I nie tylko moje.
I ja to wszystko pojęłam rozumem! Ogarnęłam! Wyłuskałam i przyjęłam miłość z intencji, z samej chęci dobra dla mnie. Dla tego od kogo dostałam, takie właśnie było życie, obrona siebie, zadbanie o mnie.
Uznałam to. Stop klatki z mojej podróży do miłości do mnie. Zebrałam boleści z błękitnych oczu Mamy, chwile szczęścia i te ze łzami z roziskrzonych oczu Taty. I tak powstała miłość, którą dzisiaj polśniewam. A czasem lśnię.
Takie to były czasy mojego wzrastania w czasie i moja historia wznoszenia się. Zbudowała się na czasach wzrastania innych. Chociaż pod tym wszystkim, każde istnienie jest z miłości i żarzy się miłością. (Kiedyś napisałabym tak samo, ale znaczyłoby to coś całkiem innego.)
Obecna miłość wyłoniła się z żalu, malkontenctwa, zazdrości, zawiści, pogardzania sobą i innymi. Z nieznoszenia życia, z marzeń o końcu, z braku kochania. Przemieniłam to w umiłowanie „malachitowej łąki morza”, kolorów nieba, słońca jesienią. W zachwyt patrzący moimi oczami. Spojrzenie człowieka, jego dotyku. W tkliwość, miękkość i łagodność.
Zrzuciłam z siebie bicie, wyzywanie, oskarżanie, przemoc i niedocenianie siebie. Znalazłam brak szacunku do innych i rozpłakałam się z czucia nimi i sobą. Wytropiłam podejrzliwość, stanie w miejscu i czekanie „na Godota”. Uciekanie w polepszacze nastroju. Szukanie zniewalającej miłości i oczekiwania – zamieniłam to wszystko na patrzenie oczami pełnymi ciepła.
Im więcej tej całej N I E M I Ł O Ś C I w mojej tożsamości, wspomnieniach, zapisach, nałogach odkryłam – tym więcej z tego stworzę miłości, radości i zachwytu sobą, życiem, k o c h a n i e m.
I na tym się wzniosłam. Jak ta koza na grudkach ziemi i kamieniach. Tym się wznoszę każdego dnia.
Mam tę moc. Odnalazłam ją w sobie. Chociaż uczono mnie, że jest od innych, od pieniędzy, od powodzenia, wykształcenia, Boga, który w niebie.
A moi bliscy uczyli mnie z siebie, z tego co uważali i zauważali, i czuli najlepiej.
A Bóg jest we mnie, z niego jestem zbudowana.
We mnie cała energia. Piękno jest z patrzenia i poczucia.
We mnie życie budzi się każdego dnia.
We mnie piwonie i stokrotki zakwitają.
Jestem niebem, co zeszło z nieba.
Nie zwariowałam! To jest właśnie prawda o mnie!
I o Tobie też!