Próbuję sobie przypomnieć pierwszy raz, kiedy zafrapowało mnie pytanie: Co jest moją prawdziwa pasją (?) i nie znalazłam w sobie odpowiedzi…
W kalendarzu, który służył mi za dziennik w 2022 roku, pod datą 2 września znalazłam zapisek: Praca marzeń… 3 i 4września: Co lubię jeść? Pod kolejnymi datami: Co lubię robić w czasie wolnym – po pracy – w weekendy? Latem? Zimą? Hobby? Jakiej muzyki najbardziej lubię słuchać? Jakie książki czytać? Kino czy teatr?
Zadawałam sobie już kiedyś te pytania. Teraz jednak, było bardziej serio? Zarówno odpowiedzi jak i ich brak bardziej dały mi do myślenia?
W każdym razie – jedną z moich pasji jest obserwacja ludzi, słuchanie ich i rozmowy. Wspólne szukanie zasobów, nakłanianie do stawiania na talenty i wlewanie wiary we własną moc.
– Życie nie jest dane po to, żeby zarobić na mieszkanie, wakacje w Egipcie i SUV`a, zbawić partnera, świat – powtarzam z pasją.
– A po co? – pytanie z zewnątrz.
– Żeby zbawić siebie. Nie masz nikogo bliższego do zbawienia – moja zawsze entuzjastyczna odpowiedź.
Wiosną 2022 roku odnalazła mnie hipnoterapia. Najpierw wędrowałam po zaułkach swojej podświadomości, odkrywałam zapiski swojego życia, uczyłam się rozpoznawać nowe treści. Słynne „wybaczanie innym” i sobie – odprawiłam blisko 20 razy…
– I co? – pytanie z zewnątrz.
– I pstro! To zagadka, bo każde euforyczne „acha” kończyło się powrotem do ustawień fabrycznych.
Z postrzeganiem efektów hipnoterapii u mnie było podobnie jak z leczeniem rwy kulszowej w siarkowym uzdrowisku przez mojego byłego męża.
Sytuacja wyjściowa była podobnie beznadziejna. Proces terapeutyczny długi i mozolny – pot i łzy. Dochodzenie do zdrowia – porównywalne do wyczołgiwania się z kłujących krzaków.
Aż tu nagle po pół roku – WRESZCIE! I nie wiadomo, czy minęło, bo rwa (podobno) sama z siebie mija po pół roku, czy to siarczane kąpiele, masaże i spanie na podłodze i ból, który jak nic pozostawi traumę po sobie… 😀
Mówią, że efekt sesji hipnoterapeutycznych, integracja zmian, to trzy miesiące. Daj boże każdemu. U mnie, jak w leczeniu rwy kulszowej – minimum pół roku! i nie wiem, czy to co w efekcie, to działanie tej terapii, czy innych zjawisk, wydarzeń… A może te zjawiska, to konsekwencja terapii…?
Generalnie, (znów mi się to przypomina) – te wszystkie arkusze zakańczania kontraktów, „radykalnego wybaczania’ – targanie kartek, palenie, spuszczania ich z wodą w sedesie – nic mi (chyba, i od razu)nie dawały!
Przy okazji prób różnych sposobów uzdrawiania siebie poznałam innych, też próbujących. Niektórzy nawet twierdzili, że mają „towszystko” już za sobą i są już na nowej drodze. A jak bardzo są wdzięczni…
Klituś bajduś.
Po bliższym poznaniu okazywało się, że tak kategorycznie bojkotują siebie, że nie ma tam miejsca na miłość, czerpanie z siebie, wybaczenie. Sprawili wrażenie, że już wiedzą. Nie wiedzą.
Moje odkrywcze myśli, wnioski kwitowali – no tak, tak, to oczywiste, bo…
-A wiesz, że… – próbowałam podzielić się swoimi kierunkami.
– Tak, tak, to przecież jasne!
Brrr! Powietrze ze mnie uchodziło i pojawiały się znajome, nieprzyjemne wspomnienia w ciele. I sygnał – uciekaj!
Jedna z osób, bez końca grzebiąca w tym co jej się przytrafiło, napawała się ofiarą w sobie i okrucieństwem swojego oprawcy. Chwaliła się, czego to ją nauczyło i jak nie nauczyło niczego „onego”. Współczuła „onemu”, że wciąż i wciąż żyje tamtym życiem. Ona zaś jest lepsza, jej się udało.
A to symptomatyczne, że my prześladowani albo mamy to od zarania dziejów, albo wytwarzamy zaraz potem, dla siebie mechanizm obronny – trochę kata, narcyza. Podkreślamy jak bardzo jesteśmy inni, wyjątkowi. Jak bardzo różnimy się od „onych”, znienawidzonych (chociaż twierdzimy, że im wybaczyliśmy). Jak bardzo niesprawiedliwe jest, że trafiliśmy w „ich” łapy.
Słyszałam nawet, że ci złoczyńcy byli przeciwko, bo porównywali się do nas i kiedy widzieli, jak kiepsko na tym porównaniu wychodzą, to się mścili.
Nie twierdzę, że nie ma w tym wszystkim krzty ich racji. Po co innego to wszystko zapisuję.
My, osoby z przemocowych domów, gdzieś w środku mamy bardzo wyraźny, wybrany rys kata. Czy skierowany na innych? Nie do końca tak. Najczęściej na siebie. I wiem już dzisiaj, że sami go kiedyś zbudowaliśmy dla URATOWANIA SIEBIE I SWOJEGO ŻYCIA.
Na zewnątrz wypychamy sztuczny wizerunek kogoś lepszego, wyróżnionego, pełnego talentów, współczucia i zrozumienia. A to nie jest absolutnie nasze prawdziwe przekonanie na swój temat.
Pewna youtuberka mocno o tym powiedziała: „Jest w nas plan unicestwienia. Niszczenia siebie. Ukarania siebie. Poczucie winy. Niezadowolenie z siebie. Jest przeżywanie życia w karaniu siebie. Sama sobie wymierzam karę. Zakotwiczam poczucie winy z powodu wad, o których słyszało dziecko. DOJDŻ CHOCIAŻ DO TEGO, ŻEBY SIEBIE NIE ZABIJAĆ.”
I takie jedno ze swoich prawdziwych przekonań pewnego dnia odnalazłam w sobie. I wcale nie było to miłe. Poprzedzone kilkumiesięcznymi badaniami nad zachowaniami, zdaniami, które kierowane były do mnie w moim dorosłym życiu przez różnych „ważnych”. I zaprowadziło mnie to z powrotem do mojego rodzinnego domu.
Upór, łzy, dławienie w gardle, ryk rozpaczy i palpitacje serca – to byli towarzysze mojego tropienia, wspominania… wędrówek.
Przez większość mojego życia pragnęłam, łaknęłam uznania dla mojej wyjątkowości, również dla mojego wyszukanego cierpienia. Szeroko zaznajamiałam otoczenie ze swoimi krzywdami, w oczekiwaniu zadziwienia, wsparcia, uwagi. To z jednej strony. Z drugiej zaś artykułowałam co umiem, co osiągnęłam. Co potrafię zrobić (i znieść). I czekałam uwagi, podziwu, nagrody, szacunku i … miłości!
– I co? – pytanie z zewnątrz.
– I pstro. Nic. Bez efektu! To wszystko była fałszywa gra. A wyglądało tak prawdziwie.
Otoczenie widziało bowiem i zawsze widzi nasze prawdziwe przekonania.
Jestem z serca z każdym, kto pewnego dnia zobaczył lub zobaczy 🙂 w sobie/przed sobą zlęknione, skulone, niepewne siebie dziecko, które nie wierzy w swoją moc. I tak bardzo i bardzo, i wciąż i wciąż stara się zasłużyć na uwagę, akceptację, że aż gotowe jest wykończyć siebie w tym staraniu….o miłość.